Niebieski Fotel czyli ja na Jego kwadracie.

Nigdy nie zastanawiałam się głębiej nad tym jak wygląda adaptowanie się do nowych warunków w czyjejś przestrzeni. Czy jest łatwo czy opornie. Wydawało mi się to czymś łatwym niczym pstryknięcie palca. Ot, wprowadzam się i jestem. Tak samo łatwym miało być ujarzmianie skutera na indonezyjskiej wiosce kilka lat wstecz a okazało się inaczej. Tylko jakoś nie poszłam tym samym tropem myślenia w kwestii wspólnego zamieszkania. Owszem mam znajomych, którzy tego doświadczyli ale w sumie nigdy nie pokusiłam się o zadanie im zwykłego pytania „jak to jest?”. No bo o ile oczywistym jest, że kiedy tworzysz z kimś swój dom od podstaw, czytaj jesteś na placu budowy, widzisz kawałek ziemi, w którym ktoś na Twoje zlecenie robi wykopy pod podmurówkę, potem daje wylewkę, powstają pierwsze ściany i strop a na zakończenie każdego etapu dajesz wiechę i wznosisz symboliczny toast, od początku wiesz, że jesteś u siebie. Każdy centymetr budowy a potem wykończania wnętrza pochodzi od Ciebie. Wiesz jak idą kable elektryczne w ścianach, ogrzewanie podłogowe i hydraulika. Wiesz co to łaty, kontr łaty, terriva, miksokret i sztablatura. Wkładasz w budowę całe swoje serce, poświęcasz czas i stajesz się kreatywny na wszystkich możliwych polach. Jesteś zaangażowany całym sobą. Ty jesteś architektem a często także wykonawcą. Chwytasz za pędzel kiedy trzeba pomalować 200m2 przestrzeni bo wiesz, że Ty sam zrobisz to najdokładniej. Wiesz czego chcesz i robisz to tak jak sobie wymyśliłaś i wymarzyłaś. Dziką radość sprawia Ci urządzanie się w nowej przestrzeni. Z wypiekami na twarzy siedzisz na portalach aukcyjnych i wyszukujesz unikatowych rzeczy, które podkreślą charakter Twojego wnętrza. I wszystko fajnie. Ale za lat kilkanaście to wszystko szlag trafia i w obliczu kryzysu toczysz długą wewnętrzną walkę na argumenty i próbujesz przekonać samą siebie, że to miejsce nie ma dla Ciebie już takiej wartości, że potrafisz obejść się bez niego. I opuszczasz je bez żalu podążając w kierunku nowego. Szczęśliwi Ci, którzy mają gdzie iść. Nie każdy ma to szczęście. Ja miałam. Najpierw swoje mieszkanie, któremu poza ogólnym zarysem nie zdążyłam jeszcze nadać swojego charakteru. Za szybko potoczyły się sprawy w moim życiu abym mogła to zrobić. Pojawiła się za to Jego przestrzeń, którą trzeba było oswoić…

Weszłam w nią bardzo nieśmiało z założeniem, że absolutnie nie stanę się kwoką, która wbija z buta i od progu zmienia komuś jego…wszystko. Bo ma inną wizję niż poprzedniczka, bo kolory nie moje, bo układ nie ten. Wspomniane wizje owszem miewam. Potrafią spaść na mnie zupełnie nieoczekiwanie.   Cyk i nagle jest inspiracja, a potem jak po sznurku. Pomysł goni pomysł. Tutaj pohamowałam swoje zapędy i skupiłam się na tym aby jakoś odnaleźć się w tej przestrzeni i zwyczajnie dobrze się w niej poczuć. Nie jako gość ale rezydent. Znaleźć jakiś swój kąt, wszystko jedno czy to na czytanie książki, słuchanie muzyki czy pobycie samemu ze sobą. Kiedyś, przy okazji niewielkiego rodzinnego spotkania zostałam nazwana Panią domu ale kurczę zupełnie się tak nie czułam. Chyba było na to za wcześnie, mimo że minął chyba dobry rok od momentu kiedy sprowadziłam się. Z początku czułam się trochę jak kot, który w nowym miejscu przechadza się cichutko po parkietach, tu podejdzie, tam niuchnie, gdzie indziej otrze się o jakiegoś mebla, zaznaczając z wolna i niepostrzeżenie swój teren. Analizując siebie post factum mam takie wrażenie, że to uczucie wyobcowania znikało wraz z liczbą godzin, które poświęciłam na…sprzątanie ;P. Czyli jestem kocurem sprzątaczem. Wcześniej robił to ktoś inny. Bardzo miłe uczucie mieszkać w czystych wnętrzach i nie przyłożyć do tego ręki. Całe lata wcześniej to ja dbałam o takie szczegóły i ani na moment nie przyszło mi do głowy aby zaprosić jakąś panią, która zrobi to za mnie. Nie wyobrażałam sobie, że mogę kogoś obcego wpuścić pod swój dach i że ten ktoś będzie sprzątał moje brudy i jeszcze sobie coś o mnie pomyśli. O zgrozo. Mieszkając z K. oswoiłam się z tym uczuciem ale wkrótce przyszła pandemia, która uwięziła nas w domu, więc obowiązek ten wzięłam na siebie. Poza tym mój osobisty kalkulator korzyści i perfekcjonistyczne zapędy dość szybko dały o sobie znać. Po pierwsze primo koszty. Sprzątanie 2 razy w miesiącu przez rok daje kwotę, za którą 2 osoby mogą spokojnie zapakować się na tygodniowy wyjazd na narty do Austrii czy Włoch. Bez dwóch zdań wybiorę narty. Po drugie, nikt nigdy nie zrobi tego tak dokładnie jak ja. I żeby było jasne nie mam nerwicy natręctw. Co to to nie. Zwyczajnie lubię żyć w czystej przestrzeni, przykładam uwagę do szczegółów ale w wyważony sposób. K. jest pod tym względem taki sam choć czasami mam wrażenie, że jest ciut większym szczególarzem. Pasuje mi to nasze dopasowanie 😊. Nie ciosamy sobie kołków na głowie w stylu „bo Ty zawsze robisz bałagan a ja zawsze sprzątam po Tobie”. I choć wiem, że utrzymanie domu w takim stanie wymaga systematyczności, bywa upierdliwe a czasem nużące to robię to na ogół z przyjemnością. Grunt to odpowiednia logistyka i rozłożenie prac na etapy, a już na pewno nie zostawianie wszystkiego na jeden dzień. A jeśli chwilowo mam dość albo zwyczajnie nie chce mi się, bo jestem tylko człowiekiem, przesuwam sprzątanie na inny dzień po to aby kiedy przyjdzie lepsza energia dać z siebie 2 razy więcej i ogarnąć chałupę w ekspresowym tempie. Zazwyczaj ze słuchawkami na uszach i dobrą energetyczną muzą z Body Combat©. Robota sama pali się w rękach a 10 tys. kroków robi się niejako przy okazji. Latanie ze ścierkami góra-dół to też jest aktywność fizyczna ;). No ale do brzegu. Któregoś razu zupełnie niechcący, można powiedzieć, chlapnęłam coś na temat swojego kącika. Że fajnie byłoby mieć takie miejsce. Fotel, lampka, koc i ja z książką i herbatą. Brakowało mi tego. No i pstryk. Niewiele było trzeba. Pewnego mglistego jesiennego popołudnia wybraliśmy się na polowanie. Dość krótkie bo wiedzieliśmy czego szukamy. I znaleźliśmy. Pojawił się duży, niebieski, welurowy uszak z mechanizmem kołysania. W dobie pandemii i pracy zdalnej przesiedziałam w nim wiele godzin. Zdarzyło się też usnąć w ciągu dnia pomiędzy nużącymi mailami ;P. Sprawdził się i myślę, że chyba mogę go uznać za symbol mojego zakotwiczenia. Dziś, po kilku już w sumie latach, czuję się jak u siebie. Nie mam trudności z wypowiedzeniem zdania „ u nas w domu”, „wracam do domu” i tym podobnych. Naprawdę miałam z tym problem przez dłuższy czas. Dziwnie mi to brzmiało w uszach. Na własnej skórze przekonałam się, że „zamieszkajmy razem” to nie takie hop siup jakby mogło się wydawać. To także jest proces. Zarówno On jak i ja musieliśmy się siebie nauczyć. Poszło nam chyba dość sprawnie bo K. uznał, że po co czekać z odkrywaniem kart. Poznajmy się w przyspieszonym tempie… od każdej możliwej strony ;D.

I tak zrobiliśmy.