Może zabrzmi to dziwnie bo niby pierwszy raz powinien być tylko raz ale jak się nad tym zastanowić bardziej to wychodzi na to, że sporo tych pierwszych razów było w moim porozwodowym życiu. Wszystkie dzięki mojemu K. Powinnam zatem zacząć wpis tytułem „Pierwszych razów wiele” ale z premedytacją tego nie zrobiłam. Jasna sprawa, że nie mam tu na myśli tego oczywistego skojarzenia jakie się nasuwa. Tę historię zostawiam dla siebie. Okazuje się, że żyjąc prawie 40 lat na świecie można wielu rzeczy nigdy nie spróbować ani nawet nie uświadomić sobie ich potrzeby. Chociażby takie zakładanie soczewek. Jestem okularnicą krótkowzroczną. Radzę sobie całe życie bez soczewek bo wada jest nieduża ale coraz bardziej upierdliwa. Na myśl o grzebaniu w oku robi mi się słabo. No bo jak to tak jeździć palcem po rogówce. To się przecież nie da. Nieważne, że inni to jakoś robią, czyli jednak się da. Argument trafia w ścianę. K. był nieustępliwy. Ale to dobrze. Dostałam wskazówki i rady co z czym i do czego. Aby ułatwić zadanie zaproponował, że mi je założy ale to jeszcze gorsze niż gmeranie w oku samemu. Odstawialiśmy w łazience swoisty taniec godowy polegający na tym, że on się z ręką przysuwał do oka a ja robiłam sprytny unik. Krok w przód i krok w tył. I tak do skutku. Po czym uznałam, że nie da rady, na co on krótkie: nie to nie i opuścił pomieszczenie. A ja, jak to w takich sytuacjach mam w zwyczaju, obwąchuję po swojemu temat, oswajam go swoimi metodami. Teorię już poznałam, więc powoli małymi krokami podejmuję w spokoju kolejne próby. Udało się, schodzę dumna i uśmiechnięta więc K. od razu zauważa, że udało mi się samej założyć skoro taki mam zaciesz na twarzy. No cieszę się, cieszę. Ale z tyłu głowy już kiełkuje mi myśl jak to cholerstwo potem sobie wyjąć. Na szczęście kilka godzin przede mną więc martwić się będę później. Owo później nadeszło stosunkowo szybko a wyjęcie okazało się dość łzawe. Nie dlatego, że moje palce nieporadnie próbowały odkleić soczewkę, która ani myślała mi ułatwić zadanie, ale z bezsilności…poryczałam się i pomyślałam sobie w duchu, że głupie to i zupełnie nie dla mnie. Dziś temat mam już oswojony w jedną i drugą stronę. Korzystam i cieszę się, że wchodząc do sklepu w masce nic mi nie paruje 🙂 Myślę, że podobne przymierzanie się do różnych nowości czeka mnie jeszcze wiele razy. Tak też było ze snurkowaniem. Temat zaczęty i nieoswojony jeszcze bo ogólnie jestem wodną cykorią. Mam już cały ekwipunek, brakuje jeszcze miłego otoczenia i aury pogodowej na próby i uznawanie, że coś jest głupie i nie dla mnie 😉 Po czym zapewne ogarnę temat i będę się w pełni cieszyć i korzystać. Cała ja.
Człowiek podobno uczy się całe życie i wychodzi na to, że to prawda, o ile się chce oraz może bardziej, o ile spotka się tę właściwą osobę, która pokazując Ci swój świat jednocześnie pokaże nowe możliwości i zachęci do próbowania się w nowych dziedzinach. I w taki oto sposób wylądowałam na motocyklu jako plecak. Z tego co się dowiedziałam to tak się nazywa w żargonie motocyklowym pasażerów na hmmm….tylnym siedzieniu ? Motocykl. Nie motor. To ponoć też ważne i lepiej to wbić sobie do głowy od razu i nie mylić pojęć. Fanem motoryzacji jestem. Lubię auta, zawsze obejrzę się za zadbanym klasykiem na ulicy. Doceniam jeśli ktoś mając klasyka nie wprowadza w nim żadnych nowoczesnych modyfikacji utrzymując go w oryginalnym stanie. Sama jeżdżę autem, które kocham, którego prowadzenie sprawia mi ogromną frajdę i które nie ma tych wszystkich współczesnych udogodnień typu bezkluczykowy dostęp, wbudowany moduł bluetooth, czujniki parkowania, zmierzchu, deszczu, kontrola pasa ruchu, kontrola trakcji i co tam jeszcze. Jest klima, manualna skrzynia, ABS i styknie. No może jeszcze podgrzewane lusterka. Jak na 19 letnie auto to naprawdę bajer…w tamtych czasach 😉 I choć czasami miałabym chęć wskoczyć może w coś nowocześniejszego to bijąc się z myślami dochodzę do wniosku, że ten egzemplarz zostanie już ze mną na dożywocie. Kto komu zabroni mieć dwa auta. Pamiętam, że kiedy wsiadłam do niej pierwszy raz po zakupie i wracałam do W-wy w głowie pojawiła się myśl, że właśnie oto między nami wytworzyła się tsaheylu. Kto oglądał Avatara ten wie :). Moja perełka :). I w tej całej miłości do aut nagle pojawiają się motocykle. Odległe peryferie moich zainteresowań. Nigdy mnie nie pociągały. Widziałam w nich raczej niepotrzebne ryzyko a motocyklistów od razu umieszczałam w kategorii dawca narządów. Przyznam, że jako kierowca auta nie zwracałam na nich większej uwagi. Tolerowałam ich na drodze i starałam się po prostu nie zajeżdżać drogi bo przecież są szybsze. Ale to samo robię w stosunku do innych kierowców aut. Jeśli we wstecznym widzę mocniejsze auto albo kogoś „ambitnego” w starym wysłużonym gracie, który podjeżdża mi pod zderzak i chce udowodnić, że jego auto jest „sportowsze” od mojego, to proszę bardzo. Droga wolna. Jedź sobie człowieku i żyłuj te tłoki w cylindrach swojego silnika do czerwoności. Nie zapomnij tylko zajechać na przegląd i sprawdzić wydech bo coś sadzą dajesz po oczach. Owszem, widywałam te naklejki na autach „Motocykliści są wszędzie” ale nigdy nie skłoniło mnie to do głębszej refleksji. Ot, pusty slogan jakich wiele. Dzięki mojemu K. spojrzałam na cały temat zdecydowanie szerzej. Wystarczyło zaliczyć jedną krótką przejażdżkę z przepisową prędkością w ruchu miejskim aby zrozumieć jak diametralnie inaczej wygląda świat z pozycji jednośladu. Jak bardzo wystawiony na ryzyko jest motocyklista w ruchu miejskim, jak bardzo musi mieć oczy dookoła głowy, jak bardzo nie ma tu miejsca nawet na najmniejszą pomyłkę i jak bardzo przewidywać trzeba zachowania kierowców aut. A ci wyprawiają czasem takie rzeczy, że aż przykro. No cóż, każdy jeździ jak go nauczono a to prowadzi do różnych sytuacji. Planowanie taktyki gry przez szachistę na planszy i przewidywanie ruchów przeciwnika na kilka posunięć przed to przy tym pikuś. Wydaje mi się, że dobrą opcją byłoby aby każdy przyszły kierowca, który przygotowuje się do egzaminu na prawo jazdy zaliczył taką przejażdżkę jako pasażer motocykla. To bardzo otwiera oczy. Dziś przemierzając warszawskie ulice zawsze zwracam uwagę na to aby nie zajechać motocykliście drogi przy zmianie pasa ruchu, aby zostawić mu przestrzeń pomiędzy lewym a środkowym pasem i ułatwić przemieszczanie. Zwykła kultura i przychylność innym ludziom. Patrzę w lusterka bo w zderzeniu z autem on nie ma szans. Nie boli mnie to, że ja muszę stać w korku a on może sobie jechać. Mam muzykę, klimę i mogę sobie siedzieć w swojej puszce. To on podejmuje codziennie większe ryzyko wsiadając rano na motocykl. Żeby nie było, że tylko po jeździe na plecaku takie refleksje i wywody. Zakupiłam niezbędne akcesoria motocyklowe, bo bezpieczeństwo to podstawa i spróbowałam jazdy na skuterze. Przeczytałam poleconą mi przez K. książkę „Motocyklista doskonały” aby zgłębić temat i wiedzieć czego absolutnie nie powinnam robić aby nie zaliczyć gleby. Jak dla mnie ta pozycja to biblia, którą każdy świadomy kierowca jednośladu powinien przyswoić. Mam za sobą pierwsze kilometry w strefie miejskiej i podmiejskiej ale w porannym szczycie boję się. To chyba jeszcze nie ten etap. Albo może mam zbyt dużą świadomość zagrożeń a to może paraliżować. A poza tym najzwyczajniej nie ufam innym kierowcom. Mimo, że nie jestem super czynnym kierowcą jednośladu to potrafię już dostrzec błędy jakie popełniają motocykliści. Widać jak na dłoni kto liznął temat w większym stopniu niż wsiadasz, puszczasz sprzęgło i dodajesz gazu. Tu jest hamulec. Tutaj potrzebna jest zdecydowanie większa świadomość. Jeśli ktoś jej nie ma sam prosi się o kłopoty. Niezależnie od potencjalnych niebezpieczeństw muszę przyznać, że to jest pociągające. Prędkość i wiatr dają poczucie wolności i niezależności. Tego typu emocje towarzyszą mi np. podczas pływania motorówką lub podczas jazdy na nartach, którą kocham ponad wszystkie aktywności. Tam nie ma dla mnie ograniczeń, im trudniej tym większy fun. Ale tu mam pełną kontrolę nad swoimi umiejętnościami i potrafię dozować sobie ryzyko, nie przekraczając niepotrzebnie granic. Tu wiele zależy ode mnie. Z motocyklami nie zaryzykowałabym takiego podejścia 😉 To co bardzo mnie urzeka to motocyklowa brać. To, że ludzie, którzy są fanami tego typu przemieszczania się, świadomymi kierowcami, dbają o kulturę jazdy, szanują się nawzajem i pozdrawiają skinieniem głowy lub ręki. Jak żeglarze i motorowodniacy 🙂
Kontynuując wątek jednośladów płynnie przejdę do MTB. Rower jak wygląda i do czego służy, każdy wie. Każdy kiedyś się uczył i jeździ. Nic nadzwyczajnego. Ale sprawa nabiera rumieńców kiedy tym rowerem wjeżdżasz w leśne ostępy, między drzewa, w piaszczyste wzniesienia i zjazdy albo jeszcze lepiej śnieżną zimą w nocy :D. Dynamicznie zmieniający się układ terenu zmusza Cię do szybkiego podejmowania decyzji względem odpowiedniej przerzutki aby zdobyć podjazd i się nie wyłożyć. Jest zadyszka jest frajda 🙂 Ale tutaj tez lubię kontrolowane ryzyko. Mam świadomość własnych braków więc z rozwagą w te drzewa. Ten świat także pokazał mi mój K., zapalił małą iskierkę, która dziś bucha żywym ogniem. Miłość do jazdy na rowerze też nie była taka oczywista i natychmiastowa. To także rozwijało się powoli a dużym impulsem do jazdy okazała się pandemia Covid. No bo co tu robić aby nie utracić pielęgnowanej przez lata formy kiedy wszystkie siłownie zamknięte i treningowa rutyna powoli acz nieubłaganie odchodzi w zapomnienie. Za bieganiem nigdy nie przepadałam bo wydawało mi się nużące, więc któregoś wczesnojesiennego poranka postanowiłam niezobowiązująco wsiąść na rower i śmignąć do lasu. I do dziś nie wiem jaka magia się zadziała, że ten punkt wszedł na stałe do mojego programu aktywności poza siłowniowych. Czy to była cisza lasu o poranku, czy to cudownie mieniące się we wczesnym słońcu wielobarwne liście, delikatna mgiełka wilgoci, rześkie powietrze a może wszystko razem. Uśmiechałam się pełną gębą pokonując kolejne kilometry. Przemierzałam leśne zakamarki przez całą jesień w różnych warunkach pogodowych, codziennie lub prawie codziennie, obserwując jak zmienia się las. Tęsknię za tym kiedy nie mogę tego robić np. teraz kiedy w lesie pojawia się lód. W śniegu było super, na lód wolę jednak łyżwy. A to też fajna historia. Nagle na nowo odkrywać przyjemności z aktywności, które uprawiało się w dzieciństwie. Chcesz poczuć się jak dzieciak wskocz na łyżwy :D. Z łyżwami jak z rowerem, tego się nie zapomina. Wracając do roweru, pokochałam tę aktywność. Ale pierwszą glebę zaliczyłam nie w żadnym mniej lub bardziej ekstremalnie trudnym terenie tylko…na chodniku na powrocie do domu. Zrobiłam coś czego, wiem doskonale, nigdy nie powinnam była robić a jednak mimo tej świadomości centralnie na pełnym gazie zrobiłam to. Zdolna bestia ze mnie. Ześlizgnęłam się z krawężnika i nastąpiło bliskie spotkanie mojej twarzy z metalową siatką ogrodzeniową. Na pytanie dwóch panów przechodniów czy nic mi się nie stało odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, analizując swoje kończyny i stan roweru, że jeszcze nie wiem. Czekam sobie aż zacznie mnie może coś pobolewać abym mogła stwierdzić czy coś jednak pękło albo co gorsza złamało się. Nic takiego nie dzieje się. Ale po chwili czuję, że nad lewym okiem zaczyna pojawiać się coś w rodzaju zadaszenia ? Jak ? Skąd ? Zaczynam to widzieć coraz wyraźniej więc chyba jednak coś mi się stało. Pytam miłego pana, pokazując palcem na mój łuk brwiowy, czy tutaj coś mam rozcięte ? Po minie pana domyślam się, że słabo jest. Tylko dlaczego ja jeszcze nie umieram z bólu i nie mdleję na samą myśl o tym co tam nad tym okiem się wydarzyło. Znam siebie, mam to w zwyczaju. Po czym pan proponuje, że zrobi mi zdjęcie i pokaże. Wybucham śmiechem, sytuacja kuriozalna ale mówię ok. rób pan. No i jest. Wielka różowa gula na powiece, oko to tylko jakaś wąska szpara. Można by pomyśleć, że miałam zderzenie z dzikiem w lesie a nie z ogrodzeniem. Podziękowałam grzecznie panom. Upewnili się czy na pewno mnie gdzieś nie podwieźć ale uspokoiłam ich, że mieszkam 100m stąd i muszę pędzić przykładać tasak ;D. Po czym zniknęłam za zakrętem. To była najszybsza moja przejażdżka, pędziłam na złamanie karku nie zważając na nierówności drogi byleby tylko dopaść coś zimnego do przyłożenia. Mój K. bez zbędnych tłumaczeń od razu wyjął z zamrażarki zmarznięty żel, który został tam chyba po tym jak leczyłam skręconą kostkę po squashu i…przyłożył mi :). Po czym z uśmiechem na twarzy wyjął smartfona i poprosił o zaprezentowanie śliwki przed obiektywem. Mamy więc całą fotorelację z tego jak zmieniało się zasinienie na mojej twarzy. W całej tej sytuacji równie zabawne jest to, że akurat tego dnia, bo to był chyba piątek, wieczorem spodziewaliśmy się gościa a jeszcze kilku znajomych wpadło, akurat rychło w czas, przypadkiem po coś. Ojjjj… gęsto się tłumaczyliśmy ;D Remedium na obolałości wszelakie okazało się Whisky z Colą i lodem. Chłodzenie z zewnątrz to jedno, więc czemu by nie schłodzić się też od środka. Ta wspaniała mikstura uwielbiana przez wielu długo nie należała do moich ulubionych. Z pewnością natomiast należała do nielubianych. Zawsze mawiałam piwo to moje paliwo. Czy tylko mnie zapach Jacka z Colą kojarzył się z zapachem delikatnie przytęchłej ścierki? O ja niewdzięczna i nie wiedząca co dobre. Otóż jak się okazuje można to polubić. I to też jest jedna z tych rzeczy, która zmieniła się po rozwodzie 🙂