Plan pt. 'Bez planu”

Jestem sobie już sama. W mojej głowie wirują myśli o tym czego to ja teraz nie będę robić, że nikomu nie muszę mówić gdzie idę i o której wrócę. Będę sobie chodziła na swoją siłkę kiedy dusza zapragnie i na jak długo będzie mi się chciało. Godzina, dwie a może więcej. A co. Kto mi zabroni. Wyjście do kina/knajpy ze znajomymi ? A jakże. Nowy związek ? W mojej głowie nie ma teraz na to miejsca. Nie potrzebuję. Temat zepchnięty mocno na bok. Obczajam połączenie komunikacyjne do pracy. Przystanek mam pod blokiem, autobus jedzie bezpośrednio tam gdzie potrzebuję bez przesiadek, więc się cieszę z tego faktu. O tym, że jest to najbardziej zatłoczona linia na tym osiedlu dowiem się dość szybko ;P i będę kombinować na różne sposoby jak tu nie być śledziem w metalowo szklanej puszce. Rzecz jasna będą grane przesiadki a czasem nawet podróż z buta bo nie chce mi się czekać na następny autobus. Kolejny temat do opracowania na nowo to zakupy. No tak, wcześniej podjeżdżałam na powrocie z pracy autem pod market, wskakiwałam tam z listą konkretnych produktów, doskonale znając ich rozłożenie na półkach, skład i cenę. Tak, lubię wiedzieć co pakuję do gara i zwracam uwagę na to co kupuję. Szybkie zakupy, bez zastanawiania się i nerwowego szukania. Teraz samochód stoi w garażu. Jeżdżę do pracy autobusem więc trzeba obczaić na osiedlu najdogodniejszy sklep. No i ilość zakupów też raczej powinna być umiarkowana bo dźwigać to mogę na siłce a nie torby z zakupami. Robienie dużych zakupów w dużych centrach handlowych w weekend już dawno pożegnałam bez żalu. Nie znoszę i galerie omijam szerokim łukiem. Osiedle doskonale znam bo tam się wychowywałam ale też sporo się na nim zmieniło przez te lata kiedy mnie tam nie było. Dlatego osadzanie się w nowej rzeczywistości wymagało wypracowania nie tyle nowych ścieżek co wręcz synaps w mózgu. Co, z czym i dlaczego. Zupełna zmiana przyzwyczajeń i nawyków. Kanapy jeszcze nie mam. Wieczorami zatem siedzę sobie na hokerze przy kuchennej wyspie, przygaszone światło lampki, w tle pomrukuje radio Kolor a ja gapię się na widok za oknem, na światła przejeżdżających aut i pobliskiego osiedla domków jednorodzinnych. Hipnotyzujące. U mnie cisza kończącego się dnia, za oknem cały czas jeszcze pędzący świat. Zamiast łóżka w sypialni gruby materac na podłodze. Zasypiam na nim w otoczeniu sterty kolorowych, welurowych poduch niczym księżniczka rodem z baśni tysiąca i jednej nocy. Bezpieczna i szczęśliwa.

W pracy koleżanki cieszą się z mojej decyzji. Wiedziały z czym borykam się od dawna, widząc moje różne stany emocjonalne na co dzień, kibicują mi i domagają się parapetówki aby oblać moje wyzwolenie i nowe lokum. Sam w sobie fajny pomysł, ale jakoś go nie podchwytuję. Nie dlatego, że nie mam ochoty na świętowanie. Po prostu chcę ochłonąć po wydarzeniach, które nastąpiły po sobie w błyskawicznie krótkim czasie i potrzebuję chwili spokoju. Ale licho nie śpi. Za moimi plecami w pracy odbywa się kuluarowa rozmowa na tzw. papierosie. Kochane koleżanki plotkując luźno o wszystkim i o niczym swoim gadulstwem powodują, że pewien fajny chłopak, nazwijmy go Panem K, dowiaduje się co nieco o mnie. Zasiewają ziarenko, które z czasem wykiełkuje w Baobaba ;D. Ziarenko wykluwało się w sumie dość długo. Po pierwszej kawie zupełnie nic nie zatrybiło. Dziewczynom w pracy powiedziałam, że postanowiłam skorzystać z zaproszenia ale absolutnie na nic się nie nastawiam ani też nie chcę dawać nikomu żadnych nadziei. Na spotkanie szłam obiecując sobie, że nie będę zanudzać człowieka swoimi rozkminami o przeszłości. Chciałam Jego bliżej poznać, posłuchać o tym czym się zajmuje poza pracą, co lubi robić, jakie ma pasje. Dziś mogę powiedzieć, że jest ich całkiem sporo 😉 Bo znaliśmy się w sumie bardzo ogólnikowo. Każde z nas wiedziało o swoim istnieniu i jakichś ogólnych sprawach typu ma żonę, ma męża ale rozwodzi się. I tyle. Ale jak się dość szybko okazało wystarczyło jedno niewinne pytanie z Jego strony o moją przeszłość i otworzyła się puszka pandory. Zupełnie nie pamiętam tego pytania. Bardzo dobrze pamiętam natomiast efekt i swoje zachowanie. Ka-ta-stro-fa. Nie tak to miało wyglądać. Nawet teraz na wspomnienie tego momentu mam ochotę schować twarz w dłonie i udawać, że jestem strusiem. Zakryję głowę to nikt mnie nie zobaczy. Na swoją obronę mam jedynie to, że od momentu podjęcia decyzji o pozostawieniu starego życia za sobą do owego spotkania minął chyba niecały miesiąc. Nie wiem czy to krótko czy wystarczająco długo. Moje zachowanie wyraźnie świadczyło o tym, że zdecydowanie za krótko. Nie zdążyłam tego jeszcze przepracować. I dość długo potem trwało zanim na dobre odcięłam się od przeszłości. Zdarzało mi się do niej wracać w trakcie rozmów. Dziś to już sporadyczne, z czego cieszę się bardzo. Zamknęłam tamten rozdział. Na zakończenie spotkania daliśmy sobie luźną obietnicę, że może jak się zrobi cieplej to wyskoczymy na Warszawę na rowerach. I zapadła cisza w eterze.

Mija +/- miesiąc od wspólnej kawy. Każde wróciło do swoich spraw. Jest kolejny wieczór, siedzę sobie w domu po intensywnym dniu, zakończonym dwugodzinnym treningiem na siłce. Odpoczywam. Świeczka dla klimatu odpalona, wieczorna audycja w radiu Kolor, ja coś sobie czytam i delektuję się ciszą. Jest mi błogo i dobrze. Telefon zawibrował. Sprawdzam. Wiadomość na mesengerze od Niego. Takie zaczepne co słychać i jak się miewam. Ćwierkamy sobie cały wieczór i umawiamy się na rowery na niedzielę. W niedzielę rano pytam się Jego czy miałby coś przeciw jeśli rano jeszcze skoczę na trening i spotkamy się bliżej południa. Przystał na to, mówiąc że w takim razie wyruszy rano, pojedzie do ogrodu w Powsinie i na powrocie spotkamy się na Bulwarach przy Starówce. Ale do dziś zastanawiam się czy może jego plan zakładał, że pojedziemy tam razem a ja świeżo „wyzwolona” już narzucam swoją wizję. Małpa ze mnie ;P Muszę Go o to zapytać dziś jak wróci z pracy :P. Spotkaliśmy się, był bardzo słoneczny majowy dzień, więc pierwsze kroki skierowaliśmy w stronę jednej z knajp na barce. Lemoniada x 2 poproszę. Potem ruszyliśmy rowerami w stronę Targówka zahaczając o…cmentarz bródnowski. Tak, dokładnie. W odwiedziny do naszej wspólnej koleżanki, która przed kilkunastoma laty zginęła tragicznie w wypadku samochodowym w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Historia trochę rodem z krypty. Siedzieliśmy u Niej na pomniku i gadaliśmy o życiu i śmierci. O naszych doświadczeniach ze śmiercią bliskich, o tym jak dziś mogłoby wyglądać życie naszej koleżanki gdyby nie tamten feralny dzień. Ile miałaby dzieci i czy byłaby szczęśliwa a może, tak jak my, właśnie rozwodziłaby się. Kto wie, może to jej sprawka, że dziś jesteśmy razem 😉 ? Tego dnia Pan K. zrobił blisko 100 km na rowerze. Jak tylko dojechał do domu przesłał mi fotkę chłodnego limonkowego Lecha Free, którego zamierzał wchłonąć duszkiem po takim wysiłku. Zasłużone bottom’s up 🙂

Po drugim spotkaniu wrażenia były już zupełnie inne. Wydaje mi się, że chyba obydwoje czuliśmy się dużo swobodniej w swoim towarzystwie niż za pierwszym razem. Ale jak to mawiają, do trzech razy sztuka. Tym razem wspólny grill u niego. Długo zastanawiałam się czy przystać na to zaproszenie. Przez skórę czułam co się święci albo jaki może być tego efekt :D. Z natury jestem osobą, która zanim podejmie decyzję o wejściu w coś, dość długo się zastanawia. Czasem potrzebne są mi zwykłe rozmowy z bliskimi aby poznać ich punkt widzenia, przemielić to przez własne przekonania i dopiero jest decyzja. Tutaj byłam tylko ja sama ze swoim wyborem. Pamiętam, że rozważając różne za i przeciw jakiś wyraźny głos, albo to ja sama sobie zadałam pytanie: „dziewczyno, ale czego ty chcesz ?”. Wybrzmiało mi w głowie bardzo wyraźnie. Nie dało się tego przeoczyć. Decyzja była jedyna słuszna. No to co z tym grillem 🙂 ? Powiedziałam, że przyjadę rowerem żeby ewentualnie wrócić taksówką. Rower zostanie u Niego jakby coś. Co poniektórym oczywiste wyda się już w tej chwili to, że w pakiecie z rowerem zostałam także i ja. Ale nie uprzedzajmy faktów. Jechałam te kilkanaście kilometrów swoim pozbawionym przerzutek rowerem (nigdy ich nie miał). W ręku telefon z odpaloną nawigacją żeby nie zaplątać się po drodze. W koszyku wiozłam pudełko malin bo pomyślałam, że z pustymi rękoma nie wypada. Część trasy prowadziła przez leśne ścieżki. Trochę wytrzęsło mnie ale nie to było problemem. Pod domem okazało się, że zamiast malin w pudełku mam malinowe smoothie. Szybko trafiły do blendera :D. Z odrobiną lodu idealne orzeźwienie po rowerowej przeprawie. Następnego dnia Pan K. odwiózł mnie do domu. Po południu mieliśmy się spotkać u mnie. Przyjechał. Zeszłam na dół do garażu aby go przywitać i wprowadzić na górę. I widzę przystojnego, wysportowanego chłopaka w dżinsowych shortach i czarnym T-shircie, uśmiechającego się do mnie całym sobą z…torbą odżywki białkowej w ręku w prezencie dla mnie :D. Taki właśnie jest mój K. 🙂

Bo tak to czasem bywa, że znamy kogoś z widzenia „x” lat. Traktujemy jak kolegę. A po latach ta osoba okazuje się być Wybrańcem. Niczym Neo z Matrixa. Niepojęte, ale jak najbardziej prawdziwe. I niezmiennie cieszę się, że wtedy po tej pierwszej kawie nie odpuścił mnie sobie zupełnie 😉