Co dalej z tym rozlanym mlekiem – czyli jeszcze musimy trochę pogrzebać w przeszłości

Psychologowie jednogłośnie radzą aby po takim traumatycznym, nazwijmy to doświadczeniu, jakim jest rozwód pobyć przez jakiś czas zupełnie samemu. Skupić się na sobie, pobyć ze sobą, poznać swoje potrzeby, zacząć uczyć się nowych rzeczy i… można jeszcze wymieniać długo. U mnie było… zupełnie na odwrót ? Bo sama ze sobą byłam już na długo przed rozwodem. Kiedyś bliska znajoma w szczerej rozmowie powiedziała mi, że nawet będąc z kimś w związku można czuć się samotnym. Mówiła to bardziej w odniesieniu do swojej sytuacji ale te słowa zostały mi głowie do dziś. Bo wiem doskonale jak ten stan wygląda.

Pamiętam kiedy pierwszy raz zorientowałam się, że sprawy w moim małżeństwie nie mają się tak dobrze jak sądziłam. Bo skoro na horyzoncie pojawiła się ta druga to coś ewidentnie nie grało. Nie wchodząc w szczegóły, bo nie to jest meritum tego posta, świat zawalił się. Poczucie własnej wartości zjechało poniżej zera, motywacja do ogarniania codzienności zniknęła bezpowrotnie. W tygodniu jako tako trzymałam się w pionie ale udawać nie umiałam. Można było ze mnie czytać jak z przysłowiowej otwartej książki. W weekendy z kolei nie wychodziłam z łóżka, zamykałam się w sypialni, w której panował półmrok a ja wyłam z bólu, którego nawet nie umiem zdefiniować. Bo człowieka boli dosłownie wszystko. I nie mam tu na myśli jakiejkolwiek części ciała. To gdzieś głęboko w środku. Czasem tylko w tym otępieniu przebłyskała niczym mikro iskierka myśl, że ten stan nie potrwa wiecznie, że kiedyś się skończy. Muszę tylko cierpliwie poczekać. Najbliższym osobom z mojego otoczenia opowiedziałam z czym właśnie przychodzi mi się mierzyć. Sama możliwość zwierzenia się komuś z tego co się przeżywa daje niezwykłą ulgę. Uważam to za bardzo ważny aspekt przechodzenia przez tę traumę. Wszystko, byleby nie zostać w tym kipiszu samemu. I nie chodzi tu absolutnie o uzyskanie jakiejkolwiek rady. Ta jest moim zdaniem zupełnie niepotrzebna na tak wczesnym etapie kiedy człowiek nie myśli rozumem a jedynie złamanym sercem. Żadna dobra rada do człowieka nie dotrze. Nie myśli się racjonalnie. Wszystko w tobie kipi. Kochasz i nienawidzisz jednocześnie. Dopiero będąc w takim miejscu widzisz, że ktoś kto powiedział, że miłość i nienawiść dzieli bardzo cienka granica miał absolutną rację. Tylko kurcze dlaczego akurat ty musisz to sprawdzać na sobie? Widocznie musisz skoro doświadczasz, parafrazując pewnego jegomościa.

Nie jest łatwo wyjść z takiego dołka. I na pewno ten proces potrwa. Tyle ile musi potrwać. Każdemu zajmie to inną ilość czasu, tak po prostu jest i tyle. Jak z żałobą, w sumie. Bardzo indywidualna i intymna wręcz sprawa. Trzeba dać sobie czas na uleczenie duszy i pękniętego serca. Wyrzucić z siebie wszystkie emocje, czasem wykrzyczeć, w moim przypadku wypłakać. Zdecydowanie wypłakać. Taka już jestem i widocznie taki mam mechanizm kanalizowania silnych emocji. Wypłakałam hektolitry łez. Pomogło, ale tylko do pewnego momentu. Chyba tylko na początku, bo potem trzeba było wstać, otrzeć ostatnią łzę, otrzepać się z popiołu i działać. I tutaj dochodzimy do punktu styczności, czyli co zrobić ze sobą aby odzyskać równowagę. Wszystko jedno czy po rozwodzie, czy po zdradzie, czy innym życiowym rozczarowaniu drugim człowiekiem. Wracając do tego bycia samemu ze sobą, którego ja doświadczyłam na długo przed rozstaniem, a które wskazane jest po rozstaniu. Cały proces potrwał w moim przypadku kilka lat. I odbywał się małymi krokami, które przyniosły gigantyczny efekt. Sport, bo od niego chcę zacząć. Zawsze kochałam, zawsze byłam bardzo aktywna. W szkole biegałam długie dystanse ale i krótkodystansowe sztafety, za dzieciaka na wakacjach u babci kopałam z chłopakami w gałę na pastwisku pełnym krowich placków, które jakby na to nie patrzeć były dodatkowym utrudnieniem. Każdy placek niczym dodatkowy przeciwnik na boisku ;P Ale moją miłością ponad wszystko była siatkówka. Przez kilka ładnych lat trenowałam w klubie i równolegle grałam w szkolnej drużynie, jako leworęczna atakująca i kapitan drużyny. Treningi i mecze turniejowe. To było moje życie, które po ślubie odłożyłam zupełnie na półkę. Błąd koszmarny. To tak jakbym siebie odłożyła na później. Dziś jako doświadczona osoba wiem, że nigdy nie powinnam była tego robić. Tak więc kiedy mleko się wylało moje naturalne mechanizmy obronne pchnęły mnie w stronę sportu. Ale już trochę innego niż ten ze szkolnych lat. Chadzałam sobie na zajęcia ze sztangą. Pamiętam siebie z tego okresu kiedy rozstawiałam się ze swoim sprzętem i stepem na końcu sali w kąciku z głową zajętą myślami ciężkimi i wykonywałam ćwiczenia w rytm muzyki nie myśląc w ogóle o tym co robię. Tak jakby mnie tam nie było. Nie próbowałam też nawiązywać żadnych relacji z ludźmi. Widziałam dziewczyny, które zawsze przed zajęciami gadały ze sobą jakby się znały sto lat. I zawsze zastanawiałam się o czym można tyle gadać ??? Dla nich sala była miejscem spotkań towarzyskich przede wszystkim. Na drugim miejscu były ćwiczenia. Ja robiłam swoje. Chodziłam, chodziłam i jeszcze raz chodziłam. Regularnie. Aż pewnego dnia w klubie pojawiły się pilotażowe zajęcia zawierające w sobie elementy sztuk walki zebrane w intensywny układ z dynamiczną i porywającą muzyką, na które postanowiłam pójść. I wsiąkłam w nie bez reszty a przy okazji nawiązałam pierwsze znajomości „klubowe”, bo było w końcu o czym gadać 🙂 Tłumy wbijały na te zajęcia. Grupa moich znajomych zaczęła w błyskawicznym tempie rosnąć. Stworzyliśmy zgraną paczkę kilkunastu osób, zupełnie różnych i na różnych etapach swojego życia. Mieliśmy wspólne zajawki, często razem wychodziliśmy w miasto, do kina, teatru, uczestniczyliśmy w biegach survivalowych, urządzaliśmy wieczory kawalerskie i panieńskie wygłupiając się niemiłosiernie. No bo kto normalny wymyśla dla przyszłej panny młodej zadanie polegające na zaczepianiu ludzi na trasie linii metra i robieniu z nimi na stacjach różnych ćwiczeń. Pamiętam, że kiedy koleżance udało się namówić młodego chłopaka aby razem z nią przeszedł przez całą długość stacji metra niczym pająk zauważyliśmy, że chyba strażnicy wzięli nas pod lupę ;D. Bawiliśmy się wspólnie na weselach, wyjeżdżaliśmy w Polskę na żagle, trafił się nawet wspólny wyjazd zagraniczny. Mój folder ze zdjęciami z tego okresu życia pęka w szwach 🙂 Wracam do niego czasami i uśmiecham się sama do siebie wspominając te chwile. Ci ludzie byli najlepszym co mnie spotkało w moim życiu. Potrzebowałam ich w tamtym momencie jak tlenu. To ich energia wyciągnęła mnie z dołka i zaczęłam rosnąć w siłę. Ale bardziej mentalnie, bo siłę fizyczną, wytrzymałość i kondycję wypracowałam sobie sama, zupełnie przy okazji, prawie niechcący, można by rzec. Nie to było moim celem ale jedno mogę dziś powiedzieć, że teraz w wieku 40 lat mam o niebo lepszą kondycję niż w czasach szkolnych. Po kilku latach nasza grupa rozsypała się. Każdy poszedł dalej w swoją stronę. Czasem utrzymujemy ze sobą kontakt ale dzieje się to bardzo sporadycznie. Natomiast zawsze będę o tych ludziach myślała bardzo ciepło, to się nigdy nie zmieni. Z takim ładunkiem energii mogłam wyruszyć w dalszą podróż podnoszenia się z kolan. Mam tu na myśli nie tyle kształtowanie, co wzbogacanie swojej sfery umysłowej i duchowości. I tutaj z pomocą przyszły mi książki Beaty Pawlikowskiej, Katarzyny Miller a także podcasty internetowe pewnego Dominikanina, który zaczynał swoją przygodę Youtubera od kanału o wdzięcznej nazwie „Langusta na Palmie”. Dziś bije rekordy oglądalności i robi naprawdę fajną robotę. Wielu ludziom daje ogromną wartość. A po liczbie odsłon widać jak wielu ludzi potrzebuje i poszukuje takiego wsparcia. Nocna Edycja Vloga i seria Dobranocek skradły moje serce. Miały swój niepowtarzalny i kojący klimat. Krótki moment refleksji na koniec długiego i męczącego dnia. Nie zliczę ile razy znajdowałam w nich odpowiedzi i ukojenie stanów mojej duszy i myśli. I nie wiem czy to przypadek czy jakaś Siła Wyższa. W tamtym czasie przeczytałam też sporo książek z dziedziny rozwoju osobistego. Byłam bardzo czujna na to co „mówi” do mnie świat. Czy był to przekaz z jakiegoś ciekawego filmu, tekst piosenki, przeczytany cytat z książki czy głęboka życiowa myśl jakiegoś myśliciela czy cokolwiek innego, bacznie przyglądałam się temu próbując doszukać się głębszego sensu. Zaczęłam wyszukiwać wartościowych treści w internecie oraz ciekawych ludzi, którzy swoją postawą inspirowali mnie do dalszego rozwoju. Z perspektywy widzę, że gdzieś to wszystko łączy się w harmonijną całość. Mimo, że ktoś z boku mógłby nazwać moją historię życiową porażką, ja tego tak nie odbieram. Wręcz przeciwnie. Zdarzenia w moim życiu stały się punktem zapalnym do zmian na wielu polach. Wyszłam z tego doświadczenia o wiele silniejsza i bardziej świadoma siebie. Wiem, że nie muszę się nikomu podobać, że nie muszę być przez wszystkich lubiana ale też nie muszę wszystkich lubić. Mam prawo decydować o tym co robię, z kim robię, wyrażać swoje poglądy. Nie muszę się godzić na to czego nie chcę lub co mi się nie podoba. Jestem sobą, nikogo nie udaję. Jeśli komuś to przeszkadza, ma wolny wybór i może odejść. I myślę, że jeśli dziś spotkałoby mnie podobne doświadczenie jak to sprzed lat moja reakcja byłaby już zupełnie inna. Myślę, że mniej byłoby tolerancji i przyzwolenia na taki obrót spraw, bardziej zdecydowane działania, zero złudzeń i drugich szans. To jest praca, którą wykonałam nad sobą przez te wszystkie lata. Zmiana, która się we mnie dokonała nie pozostała niezauważona także przez mojego przyszłego ex. Mam w pamięci taki slajd kiedy w kuchni spokojnie rozmawiamy na temat zakupu mieszkania rozwodowego i dalszych czynności, które musimy przeprowadzić aby rozstać się jak ludzie. Patrzy na mnie takim dziwnym, refleksyjnym spojrzeniem, jak gdyby majaczył tam jakiś podziw (aż niemożliwe), po czym całkiem poważnym tonem porównuje mnie do życiowego Gladiatora. W kontekście tego co przeszłam i jak urosłam w siłę. Równie dobrze mógłby mnie nazwać Feniksem, który odrodził się z popiołów. Też by pasowało. Co nie zmienia faktu, że tak, czuję się dziś silną jednostką.

Kiedyś na samym początku mojego dramatu życiowego moja mama powiedziała mi abym o siebie dbała, dobrze się odżywiała, wysypiała itp. Nie rozumiałam wtedy tej rady. Chyba nie tego oczekiwałam wówczas od najbliższej osoby. Ale dziś doskonale wiem co miała na myśli. Tylko, że to ja musiałam sama do tego dojrzeć, aby zrozumieć ten przekaz 😉