Z odległej przeszłości

Pamiętam pierwszy poranek w swoim nowym mieszkaniu, ósme piętro, z rozległym widokiem na las. Bardzo wczesny poranek. Na początku kwietnia roku nieistotnego. Albo może raczej powoli zaciera mi się już w pamięci i coraz ciężej przychodzi mi przywołanie tego dnia. Zaskakujące jest jak doskonale pamiętamy rocznice naszych pierwszych spotkań, pocałunków, zaręczyn, ślubów. Z datą rozstania czy rozwodu jest już inaczej. I chyba jestem potwierdzeniem prawdziwości tej teorii. Słońce powitało mnie spektaklem jakiego nigdy nie zapomnę. Siedziałam wpatrzona jak zmienia swoje położenie a wraz z nim intensywność barw. I tylko co jakiś czas urzeczona widokiem cykałam fotkę aby te momenty uwiecznić, zestawić w kolażu i podzielić się z ludźmi na FB. Bo wydawało mi się to wyjątkowe. Było mi lekko na duszy. Takiego uczucia lekkości nie doświadczyłam od bardzo długiego czasu. Wolna od ciężkich myśli i spokojna głowa. I chyba nawet uśmiech na twarzy bo oto stoję u progu nowego i nieznanego. Taka trochę cisza ale po burzy. Miałam za sobą intensywny weekend. Piątkowy wieczór zakończony kłótnią małżeńską. Ostatnią jak się okazało, bo był to ten moment kiedy czara goryczy się przelewa a wszystkie złudzenia i nadzieje, że przetrwamy kolejny już kryzys, znikają. Jedno słowo za dużo i machina poszła w ruch. Nie miałam już wątpliwości, nie zastanawiałam się już więcej, nie rozważałam kolejnych za i przeciw. Miałam na to prawie dekadę z naszego kilkunastoletniego małżeństwa. Gdy mój przyszły ex w gniewie wyszedł i trzasnął drzwiami usiadłam na łóżku w sypialni. Po turecku z łokciami na kolanach i brodą opartą na pięściach, w zupełnej ciszy. Obok mnie kot, który myślę, że doskonale wyczuwał co się święci. Notabene potem zadecydował sam z kim woli pozostać. Nie mam żalu. Może małą „zadereczkę” w sercu, że to jednak nie ja.  I nagle pojawiła się myśl: „przecież i tak już dziś nie zasnę”. Z miejsca zaczęłam się pakować. Gdy weekend dobiegał końca byłam już „przeprowadzona”. Nie informując bliskich o tym co właśnie robię, nie prosząc o jakąkolwiek pomoc, kursując kilkukrotnie swoim dobiegającym nieuchronnie 18-tki, wypakowanym za każdym razem pod sufit autem, zrobiłam to. Mina sąsiada kiedy przeciągałam zwinięty w rulon, zafoliowany, nowiutki materac do windy była bezcenna. „Może Pani pomóc ?” Spytał. Uśmiechnęłam się i powiedziałam „nie, dziękuję, dam sobie radę”. To była tylko moja misja. Sama ją zaczęłam i sama zakończę. Zabrałam z domu tylko to co miało dla mnie znaczenie, co wiedziałam, że będzie mi potrzebne na starcie. Bez zbędnych szpargałów. O logistyce przedsięwzięcia jakim jest przeprowadzka w pojedynkę mogłabym napisać osobny rozdział. Ale kto wie, może to jeszcze przede mną 😊 W każdym razie nie teraz. Kiedyś, wyobrażając sobie w myślach ten dzień, widziałam siebie w złości, zabierającą z domu wszystkie bibeloty, ozdoby, gadżety, które kupowałam sukcesywnie przez te wszystkie lata aby nasz dom był miłym miejscem do życia.  Odgrażałam się, że bez nich będzie zupełnie pusty. Że ta pustka uzmysłowi Jemu ile wniosłam swoją obecnością i zaangażowaniem w tą przestrzeń. Kiedy wizja stała się faktem przestało mi na tym wszystkim zależeć. Nie chciałam tych rzeczy, nie potrzebowałam ich. Nie chciałam zabierać ich energii do swojego nowego miejsca, które było diametralnie inne. Jasne, czyste, świeże, powiedziałabym niczym nieskażone. I tylko moje. Moja pierwsza własna przestrzeń, którą planowałam małymi krokami ubierać w nową siebie. Wykończałam je przez prawie rok. Odkładając każdy zarobiony grosz, odmawiając sobie wielu rzeczy po drodze aby uniknąć zarzutu, że jestem komuś coś winna. I tak częściowo byłam bo z funduszami nie było lekko. Ale dziś mam już czystą kartę i spokojne sumienie. Choć w myślach już dawno mieszkanie to nazywałam rozwodowym to do końca nie było wiadomym czy zamieszkam w nim ja czy może jakiś ktoś, najemca najpewniej. Aż do wspomnianego piątku kiedy życie zaczęło pisać zupełnie nowy, lepszy rozdział…

Cdn.